"Byliśmy dożywiani w szkole. Chociaż ja brałam chleb z domu, ale mnie lepiej smakował chleb z margaryną w szkole, bo dostawaliśmy z tych, to Ameryka, to mówili, te UNR-y, pomagali. To mleko w proszku i później ceres, taka była margaryna w 10-kilogramowych kartonach. No i tak tu jedna pani piekła chleb, bardzo smaczny, na pewno był lepszy, jak moja mamusia piekła, bo nawet suchy żeśmy jedli, no i gotowała zupy. Tak, że rano żeśmy dostawali garnuszek kawy zbożowej z mlekiem, i chrumka chleba właśnie z tym ceresem, to był ceres, taka margaryna. A ja miałam w torbie kanapkę, tez pieczony chleb, posmarowany masłem, i tam albo szynka, albo kiełbasa, albo ogórek, pomidor, obojętnie. Ale to tak nie smakowało, jak to w szkole. I ja jadłam! Każdy musiał mieć półlitrowy garnuszek, i się podchodziło do tej pani, ona tam gotowała, takie było małe pomieszczenie, taka kuchenka mała, ona tam gotowała, i ona nam nalała, taki krupnik przeważnie nalewała, kaszę, bo kaszę dostawała szkoła. I tak smacznie gotowała, że myśmy to z przyjemnością zjadali, nawet niejadki zjadali. I to przez długi czas tak dzieci dokarmiali. Później już ta zupę przestali, i chleb przestali, ale kawę żeśmy dostawali prawie do klasy. To trójki klasowe gotowali. Tak zawsze z tych lepszych uczni, mocniejszych, nauczyciel dawał, rozpaliła ten kocioł, wodę zagotowała, kawę zasypała. I później dyżurna na dużej przerwie rozlała tę kawę. I myśmy to pili, no a chleb to każdy już miał swój. To było bardzo fajnie, wychodziliśmy na dwór, taka szkoła była w wiosce, tam się spalił później ten budynek, drugi budynek był rozwalony, więc te cegły, te gruzy, kamienie, tam żeśmy posiadali, jak takie żabki, i każdy jadł, Boże! Pod pompą garnuszek się umyło, i dobrze było."