Mirosław Ilnicki

* 1931

  • "Po wojnie tutaj przyjechali nauczyciele, pamiętam, tu przyjechali do Huty Szklanej, do Kuźnicy i do Żelichowa nauczyciele z Kresów białorusko-litewskich. Bardzo dobrzy to nauczyciele byli, trzeba powiedzieć prawdę, ale przywieźli ze sobą tylko te broszury. Zeszytów nic kompletnie, i to, co mogli przekazać wiedzę słownie. Poza tym pisać nie było na czym, bo to był papier do pakowania szkła. A jak się zrobiło atrament z ołówka kopiowego, to on był za rzadki. Pióra były… Czy pani sobie wyobraża, że pióro po regeneracji kilkakrotnie mogło pisać? Tak trzeba było zwykłe pióro, tak trzeba było je wyginać, ustawiać, żeby można nim pisać, bo jak gdzieś troszkę, to zaraz plama dookoła. A papier do pakowania szkła ma to do siebie, że jak w jednym miejscu atrament na niego upadnie, to włośniki idą tak jak rozgwiazda. Tak wyglądały te pierwsze miesiące po wojnie. Nie było nigdzie ani mapy, ani podręcznika żadnego, ani zeszytu, nic kompletnie. Niemieckie rzeczy były owszem, to było, ale czystych zeszytów, ani książek szkolnych nie było, nawet niemieckich. Nie wiem czemu, czy Ruskie zniszczyli, jak to było? Nie było nic kompletnie poniemieckiego, choć tu szkoła na miejscu była, to nie było nic w tej szkole niemieckiego."

  • "W Hucie było 8 rodzin niemieckich jeszcze, tych gospodarzy, którzy tutaj mieszkali, a na Wizanach było 4. Tak jak mówiłem, jak ludzie mieli uprzedzenie do kultury niemieckiej, do pozostałości, do architektury, do wszystkiego, tak do tych ludzi też mieli uprzedzenia. Pomimo tego, że to żywi ludzie byli, że należało ich traktować, jak ludzi to takie uprzedzenie mieli. Przez wielu ludzi Niemcy byli traktowani bardzo źle. Byli ludzie, którzy traktowali ich po ludzku, prawie na równi ze sobą. Byli tacy. Ale byli i tacy, którzy traktowali Niemców bardzo źle, bardzo nieprzyjaźnie, więc Niemcy musieli stąd wyjechać, nie było innej rady. Nie było możliwości, aby oni tutaj byli dalej, byli zagrożeni po prostu. Oni wyjechali tutaj w 1946 roku, tak, stąd wyjechali ci wszyscy w 1946 roku, i ich miejsca zajęli od razu Polacy. Nawet był przypadek, że Polak zajął, Niemca wyrzucił, a zajął wszystko łącznie z garnkami gotującymi się na kuchni. Zajął to wszystko, a Niemca wyrzucił. I taki przypadek tu był po sąsiedzku. Sumienie każdy ma swoje i każdego sumienie rozgrzeszy po czasie. Ale byli Niemcy jeszcze, i byli niektórzy uprzejmi, byli porządni Niemcy. Tam dalej Niemiec mieszkał, był weterynarzem. Bogaty gospodarz, bogaty był bardzo. Miał wszystkie narzędzia, maszyny. W tym czasie miał dojarnię wielką w oborze. Wydojone mleko pod sufit rurami szklanymi szło do zbiornika. Nigdzie się tego nie spotykało. Do tej pory tego nie ma, inne urządzenia już są, ale takich dojarni stanowiskowych nie było wiele. Ten Niemiec miał. Sam był starszym gościem, siedemdziesiąt parę lat. Żona jego taka była starsza. Syna miał i córkę przy sobie. Nie wiem, ile lat ten syn mógł mieć. W każdym razie gdzieś koło 40 lat, i córka też gdzieś w tym wieku była. Czemu oni byli przy nim, sam nie wiem. Ale ten gospodarz, który przyszedł tam na jego miejsce, obchodził się z nimi bardzo nie po ludzku. Rano wstawał, rękawiczki białe, pejcz w ręce i rozdawał im robotę, co mają robić. Każdy na zapęd dostawał po jednym. On wracał do domu i kładł się spać, bo często zaglądał do butelki, może i popijał, a Niemcy musieli robić. U siebie w domu mieszkając być tak upokorzonym, to jest bardzo przykre."

  • "Zaraz po wojnie pierwszym księdzem, który tu przyjechał, był ksiądz z Drohobycza, kapucyni to byli. Zakonny ksiądz, kapucyn. Miał do obsługi – będę wyliczał: dwa kościoły w Krzyżu, Drawiny, Przeborowo, Brzegi, Lubcz Mały, Hutę Szklaną, Kuźnicę, Żelichowo i Dębogórę. Dziesięć Kościołów. Raz w miesiącu był w każdym kościele filialnym, z tym, że w kościele parafialnym w Krzyżu były normalne msze. Tak to trwało około roku. Nie było środków transportu, więc wyznaczali się ludzie sami. Między innymi ja jeździłem nierzadko koniem, przywożąc księża z Lubcza bądź z Brzegów do Huty i stąd zawoziłem do Kuźnicy. A tam ktoś inny zawoził znowu i później z ostatniego kościoła do Krzyża był odwożony. Jak wyjeżdżał rano, nierzadko o godzinie dziesiątej, to o szóstej, o ósmej godzinie wracał z powrotem. Taki objazd miał. Bardzo ciężko pracował, ale mimo to pracował i pierwsze oznaki były. Później, w miarę upływu czasu przyjeżdżali księża inni, kapucyni zakonni. Trwali oni tutaj do 1963 roku, ale coraz więcej ich było i była prowadzona normalna praca w terenie przez księży kapucynów. Choć co prawda w Hucie Szklanej była msza tylko raz w miesiącu, ale zawsze była, raz w miesiącu to było pewne, że była msza w Hucie Szklanej. Później dopiero były częściej msze. Księży przybywało, przybywało również wiernych. "

  • "Zaraz jak przyjechaliśmy, to taki odzew był, rozporządzenie wydane centralne, że „wszyscy budują swoją stolicę”. Ponieważ materiałów było mało, więc w Gorzowie było przedsiębiorstwo odgruzowywania, bo początkowo administracyjnie Krzyż należał do Gorzowa, w pierwszych miesiącach. Takie rozporządzenie było, że wszyscy budują swoją stolicę, to Krzyż, zarząd miasta, miał obowiązek te gruzy, cegły rozebrać, oczyścić i poskładać w słupki, a gmina miała obowiązek dowieźć te cegły na stację do wagonów. Wszystkie gruzy zostały wywiezione, wszystkie cegły z Krzyża zostały wywiezione do Warszawy. Krzyż został na gruzach pusty, goły i wesoły. Takie prawo było wtedy, takie obowiązki. Ten haracz był już nałożony od pierwszych dni władzy, bo przecież tyle gruzów, tyle cegieł, co było w Krzyżu z tych domów, trudno było powiedzieć, czy to były domy wysokie, czy niskie, bo gruzy leżały, to nie wiadomo, było jakie, ale było z czego budować nowe domy."

  • "W roku 1949 zaraz po pomiarze już były werbowania do kołchozu. W 1949, jesienią późną, był założony kołchoz tu w Hucie Szklanej i namawiali usilnie do kołchozu. Kto nie chciał iść do kołchozu, to zabierali wszystkie większe maszyny konne: silniki, pługi, brony, maszynę do młócenia zbóż. Zabierali wszystko i tworzyli gminne ośrodki maszynowe i trzeba było płacić za te maszyny, jak się wypożyczało do upraw. Później w 1954 roku te maszyny oddali, ale wtedy to już były to maszyny zniszczone i nie nadawały się do użytku. Kto nie chciał iść do kołchozu, to w kołchozie nie dostał żadnej maszyny żadnej i nie było czym uprawiać pola. Ponad to były prześladowania polityczne. Oprócz tego, że nie było wstępu na żadną szkołę dzieci nie należących do kołchozu, to były prześladowania w postaci przesłuchań różnych: prokuratorskich i milicyjnych. Z tych przesłuchań wychodziło się w różnym stanie zdrowia. Pozwalali sobie na okaleczanie ludzi fizyczne oprócz znęcania moralnego, psychicznego. Było ograniczenie w kupnie czegokolwiek w sklepie. Jak się nie było w kołchozie, to było ograniczenie w kupnie butów czy ubrania. Było to niemożliwe. W roku 1951 była wieś radiofonizowana. Radio i zasilacz stał u księgowego kołchozu, a po wsi były głośniki. W każdym domu musiał być głośnik. Każdy jeden gospodarz musiał mieć głośnik, szczególnie ci, którzy nie należeli do kołchozu, musieli mieć głośniki u siebie i słuchać wszystkie komunikaty, jakie były podawane, wszystkie musiały być wysłuchane, żeby było wiadomo na zebraniu, jak się przyjdzie, o czym była mowa. A w każdym tygodniu było przynajmniej jedno zebranie agitacyjne do kołchozu. Na tym zebraniu pytał lektor, jak to było, co było mówione. Jak ktoś nie wiedział, to wówczas był nieoficjalnie wyzwany na przesłuchanie na posterunek milicji, do prokuratora."

  • Celé nahrávky
  • 1

    Huta Szklana koło Krzyża , 18.05.2007

    (audio)
    délka: 03:33:46
    nahrávka pořízena v rámci projektu 1945 - End of the War. Comming Home, leaving Home.
Celé nahrávky jsou k dispozici pouze pro přihlášené uživatele.

„Był przypadek, że Polak Niemca wyrzucił, a zajął wszystko łącznie z garnkami gotującymi się na kuchni.”

Ilnicki Mirosław
Ilnicki Mirosław
zdroj: Archiv - Pamět národa

Ur. 15 czerwca 1931 we wsi Komorniki (woj. lwowskie, powiat Turka). Jego rodzice posiadali własne gospodarstwo rolne, ojciec był działaczem społecznym i założycielem kółka rolniczego. Do wybuchu wojny Mirosław Ilnicki skończył pierwszą klasę polskiej szkoły powszechnej. W czerwcu 1944 gospodarstwo jego rodziny zostało spalone przez Ukraińców, rodzina przeniosła się do miasta do krewnych ojca, następnie na krótko wywieziona została przez Niemców do pracy na Węgry. W maju 1945 Mirosław Ilnicki w ramach repatriacji wyjechał razem z rodziną na „ziemie odzyskane”. Osiedlili się na gospodarstwie rolnym w Hucie Szklanej koło Krzyża. Mirosław Ilnicki przez rok chodził do szkoły podstawowej, potem przerwał naukę i zaczął pracować na gospodarstwie rodziców, na którym z czasem samodzielnie zaczął gospodarować. Wieczorowo zdobył wykształcenie podstawowe, zaocznie – średnie wykształcenie rolnicze. Mieszka w Hucie Szklanej.