Walentyna Suryn

* 1915

  • "Niemcy, po pół roku naszego pobytu byli wysiedlani na zachód do Niemiec. Bardzo były przykre momenty, bardzo, bo żołnierze radzieccy nie zawsze zachowywali się moralnie. Były grabieże, gwałty. Pamiętam, była taka panienka, córka, która tak bała się samotnie wyjść do swojej koleżanki, która jeszcze mieszkała w którymś z domów, i zawsze prosiła mnie żebym ja ją przeprowadzała, bo się bała. To były przykre momenty. Jeszcze było bardzo przykre, bo z naszego gospodarstwa, które my objęliśmy, wyszli właśnie dziadek z babcią i młoda kobieta po tym żołnierzu, z trójką dzieci. Nie pamiętam jak one udały się na dworzec w Krzyżu. A po dniu wróciły z płaczem, bo, mówią, „ żołnierze radzieccy obrabowali”, i nie mają ani butów, ani nic, „a na strychu”, mówi, „jeszcze mamy”, tak jak wszędzie na strychach jeszcze coś się zawsze znajdowało. Więc już pytają nas, czy mogą wejść na strych. Ja mówię: „Wasze jeszcze wszystko. Wchodźcie i bierzcie, co trzeba”. No, więc one pobrały te stare buty, poubierały, jakieś kurtki stare znalazły. Ubrały się, jak można było, jak tylko znalazły. I wtedy już faktycznie poszli na dworzec, czy jakimś wozem, nie pamiętam i odjechali wszyscy do Niemiec. Potem jeszcze dawali wiadomość, bo ich bardzo obchodziło, jak to gospodarstwo ich jest. No to posyłaliśmy też przez ich żołnierzy wiadomości."

  • "Dziesiątego maja już byliśmy na dworcu Krzyż. Jechaliśmy przez Poznań do Krzyża. Dziwne to wszystko nam się tu wydawało, jeszcze napisy wszędzie były niemieckie, na dworcu „Kreuz”. Biwakowaliśmy, noclegi mieliśmy na placu koło stacji, a potem nas rozlokowano przy poszczególnych większych budynkach w mieście. Z mego właśnie transportu, w którym przeważali moi sąsiedzi i rodzina, nocowaliśmy, biwakowaliśmy koło szkoły, gdzie był napis Hering Göring Schule. To była średnia niemiecka szkoła. Tu nocowaliśmy przez kilka nocy i kiedy pogoda była nieodpowiednia, nas z dziećmi, bo moja córeczka już miała dwa lata, a ja byłam znów w ciąży, to zaproponowano nam noclegi w szkole. Tam również gotowaliśmy posiłki dla małych dzieci. W miasteczku już powstał urząd repatriacyjny, tak zwany Państwowy Urząd Repatriacyjny. I tam właśnie nasi mężczyźni poszli, żeby załatwić, ewentualnie wybrać miejsca pracy. A właściwie pierwsze [miejsca] osiedlenia się. No mój mąż, chociaż byliśmy z zawodu nauczycielami, mój mąż nie kwapił się do pracy w szkole z uwagi, że ustrój był już socjalistyczny, komunistyczny. A właśnie mieliśmy już doświadczenia będąc na wschodzie, więc nie mieliśmy specjalnego nastawienia, chęci do pracy w szkolnictwie. No i dostał przydział gospodarstwa poniemieckiego i tam udaliśmy się razem z rodziną mojej siostry i szwagra."

  • "Tam było bardzo ciekawe spotkanie z rolnikami niemieckimi, którzy jeszcze tam mieszkali. Pierwsze moje wrażenie było bardzo przykre, bo Niemcy, to zrozumiałe, spotykali nas z niechęcią, wręcz jak uzurpatorów, najeźdźców na te tereny. Ale myśmy rozumieli ich sytuację, bo myśmy przeżyli na wschodzie coś podobnego, bo po nas już też przyjeżdżali ludzie ze wschodu, z terenów Mińska i z dalszych miejscowości białoruskich, radzieckich, rosyjskich. Zatrzymaliśmy się na razie razem z siostrą i szwagrem i mogliśmy już powoli rozglądać się za odpowiednim gospodarstwem dla siebie. I pamiętam takie przykre, ale już niby takie trochę pojednawcze spotkanie z rolnikiem niemieckim, z bauerem. Przyszedł właśnie do nas i sam zaproponował nam, żebyśmy objęli jego gospodarstwo. Pamiętam, to był bauer Ikert, nazwisko pamiętam. Sympatyczny dosyć, starszy pan. Z mężem poszliśmy, on dokładnie pokazywał swoje ziemie rolne, uprawne i łąki. Bo ziemie położone nad Notecią, gospodarstwa, raczej utrzymywały się z hodowli bydła, bo tu były obfite, piękne łąki. No, więc nas oprowadził dokładnie, pokazał granice, jeszcze wszystko było w polu obsiane. Smutno było. Wiem, że on bardzo przeżywał, nadrabiał miną, ale jemu było ciężko, to zrozumiałe. Potem weszliśmy do jego domku, tam siedziały kobiety. A kobiety bardziej emocjonalnie wszystko przyjmują, przeżywają, więc one po prostu nie chciały z nami rozmawiać. No może faktycznie, nasz język niemiecki nie był aż tak wymowny, wytrawny. Ja pięć lat, no siedem uczyłam się niemieckiego, potrafiłam rozmówić się, więc zaczęłam... Taka siedziała babcia i młoda kobieta, której mąż był na froncie, czekała jego powrotu. To było ciekawe spotkanie. No i jakoś rozmówiłam się z Niemkami i jakoś udobruchały się, zaczęły tak pokazywać, gdzie one mają przygotowane zapasy z letnich owoców, nawet częstowały, mówiły jak one to robiły, ja udawałam, że ciekawię się wszystkim. Pamiętam, Niemiec tak się zwrócił, dlaczego on przyszedł do nas i nam zaproponował to gospodarstwo. Ponieważ chciał wiedzieć i pamiętać, kto został na tym gospodarstwie. Nawet wziął nasze imię i nazwisko, nasze takie… I, mówi, jemu będzie przyjemnie, bo „państwo jesteście nauczycielami, więc liczę, że państwo będziecie uczciwie pracować”, i uczciwie, ten wszystek ich dobytek, który pozostawili, nie niszczyć."

  • "Ruszyliśmy na miasto, jak wygląda to miasto niemieckie? Wszystko otworem, sklepy otwarte, ale już prawie nic nie ma. Gwoździe jakieś, zawiasy, to tak było. Szuflady w sklepach otwarte i tylko gwoździe, zawiasy, jakieś ramki, porozrzucane wszystko. No bo co – jak już wojsko polskie weszło, to już z wiosek, z Pęckowa, z Drawska, z Chełstu, zewsząd, wszyscy ruszyli grabić, cudów nie ma, i pograbili wszystkie sklepy, już były ograbione. Już dla nas tylko gwoździe i te zawiasy, jakieś druty. Z ubrania – nie widziałam, a przecież sklepy na pewno były różne. Ktoś tylko krzyknął: „Hej! Proszek do prania, soda do prania jest!” „Gdzie?!” A on mówi: „Tam koło kościoła”. Tośmy ruszyli i tam na podwórku naprzeciwko kościoła, to tam patrzymy, prawda. A myśmy nie mieli już proszku do prania od dawna. Było trudno, wszystko brudne było, bo jechaliśmy dziesięć dni, no chyba tak. No i mydła, proszków nie mieliśmy. Wchodzimy, a tam całe podwórze zasypane pierzem: „Co za licho? To gdzież ten proszek się trzymie?”. „A w pierzu. Szukajcie!” To myśmy się opierzyli tam nieźle i zaczęliśmy tam grzebać w pierzu. A okazuje się, że to żołnierze, którzy ustępowali, radzieccy, i niemieccy pewnie, rozpruwali pierzyny niemieckie i szukali skarbów ukrytych. I to pierze pokryło całe podwórko. No i myśmy, repatrianci, cali w pierzu szukali mydła. Szukaliśmy i znaleźliśmy worki mydła i proszku. Nie, proszku nie było, tylko soda. Ale nam o to chodziło. Szukamy, do czego? Worki papierowe były, to żeśmy zabrali i pierze, pierze to na sobie zabraliśmy, i do worów sody i mydła. Ale zdobycze były! No i myśmy tak ciągnęli do tego postoju swego, na placu. Kto więcej miał, bardziej opierzony, ten bohaterem się okazał."

  • "Pamiętam ten rok, to był rok 1945, była taka ciepła jesień, że siostrzeniec orał w polu, już poniemiecką ziemię. Orano i siano. Myśmy się osiedlili na tym gospodarstwie, było przykro za naszym życiem. Niemcy byli wysiedlani i ci Niemcy, po których odziedziczyliśmy gospodarstwo, płakali, żegnali się. Mówili, że jedna taka pociecha, że wiedzą, że kto jest po nich, kto dziedziczy, liczą, ze to uczciwi ludzie i uszanują ich pracę. Było obsiane… Ach jeszcze ciekawostka. Były jeszcze pola zasiane i były buraki cukrowe. Niemka pokazywała mi w słoiczku, i mówi: „My robimy syrop buraczany”. Bo tu robili, nie tylko Niemcy. A myśmy tego nie robili, myśmy cukrowe dla bydła siali, właściwie nie cukrowe a pastewne, a tu cukrowe były buraki. Piękny zagon. Myśmy wybrali te ziemniaki. Niemka powiedziała, jak to oni robią, i myśmy zrobiły ten syrop z buraków. Piękny jak melasa, taki gęsty. Mam go dotychczas, podawałam każdemu do buteleczki, bo on już ma sześćdziesiąt lat ten syrop."

  • Celé nahrávky
  • 1

    Krzyż , 26.09.2007

    (audio)
    délka: 03:46:18
    nahrávka pořízena v rámci projektu 1945 - End of the War. Comming Home, leaving Home.
Celé nahrávky jsou k dispozici pouze pro přihlášené uživatele.

Niemcy, po których odziedziczyliśmy gospodarstwo, płakali

Walentyna Suryn
Walentyna Suryn
zdroj: Post Bellum

Ur. 28 lipca 1915 w Mołczadzi (woj. nowogrodzkie). Jej rodzice posiadali własne gospodarstwo rolne. Po ukończeniu szkoły powszechnej w rodzinnym miasteczku Walentyna Suryn ukończyła kolegium nauczycielskie w Słonimiu, odbyła roczną bezpłatną praktykę, i w 1936 roku rozpoczęła pracę jako nauczycielka w szkole jednoklasowej we wsi Teodorowce. W 1939 roku została przyjęta na wydział pedagogiczny Uniwersytetu Lwowskiego, ale po wybuchu wojny wróciła do Mołczadzi. W 1940 roku zaczęła pracować w szkole wiejskiej z białoruskim językiem nauczania. W 1941 roku wyszła za mąż za Jerzego Suryna, również nauczyciela. W 1945 roku wraz z mężem i córką wyjechała na „ziemie odzyskane”, 10 maja 1945 dotarła do Krzyża. Objęła wraz z mężem gospodarstwo rolne pod Krzyżem, na którym pracowała do 1949 roku. W latach 1949-1951 pracowała w szkole wiejskiej w Herburtowie koło Krzyża, a w latach 1951-1970 w szkole podstawowej w Krzyżu. Po przejściu na emeryturę w 1970 roku pracowała dodatkowo w szkole. Od śmierci syna, poety Andrzeja Sulimy-Suryna, Walentyna Suryn opiekuje się jego spuścizną poetycką i wydaje tomiki jego wierszy. Mieszka w Krzyżu.